Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Lejtan przypomniał sobie pewien wieczór, gdy książę z jakąś szumną afektacją i zachwytem oceniał talent Sprogisa i żalił się, że jest on zbyt przyziemny, nieczuły na drgające w atmosferze poszepty wszechświata i jak gdyby całkowicie pozbawiony chrześcijańskiego idealizmu, oderwanego od tego padołu udręki.
Te utyskiwania i żale Romana Ernest brał tylko za dowód dobrego serca i przyjaźni, lecz teraz obudzony zmysł krytyczny nadawał wszystkiemu jakieś zagadkowe, niepokojące oświetlenie. Lejtan widział w tym coś przerażającego, złowróżbnego i starał się czym prędzej odpędzić od siebie natrętne, sprawiające mu przykrość myśli.
Tego wieczora Lejtan nie doczekał się księcia i po rozmowie z Zarą świadomie począł unikać Panina usiłując nawiązać dawny, bliski stosunek z Wiliumsem.
Sprogis jednak zimnym wzrokiem spoglądał na przyjaciela, którego uważał już za zdrajcę a chwilami nawet za wroga.
— Wiliumsie — rzekł pewnego razu Lejtan — chciałbym ci powierzyć pewną wielką tajemnicę... a raczej zmianę, która ma wkrótce nastąpić w moim życiu...
— Mów, jeżeli sprawi ci to przyjemność... — odparł malarz z odcieniem niecierpliwości w głosie. — Dziwi mię jednak, skąd znów u ciebie nagła potrzeba do jakichś zwierzeń?
Lejtan zaniechał dalszych prób naprawy tak nagle urywającej się przyjaźni, więc mruknął tylko, jak gdyby do siebie:
— Przeżyliśmy wspólnie niejedną ciężką chwilę...