Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Bitwa tymczasem rozgorzała szeroko. Już parę tysięcy Węgrów trupami uścielało błonie, już wiedział pan Rogawski, że trzystu ludzi ubyło w jego chorągwiach, więc postanowił jednym zamachem bitwę skończyć zwycięstwem.
Zagrał ponuro róg bitewny i targnęły powietrzem drażniące piszczałki setników.
Chorągwie lisowskie raptem, niby suche liście, które wiatr porywczy zmiata wielkim podmuchem, uchodzić jęły z pola bitwy.
Już, rozpuściwszy konie, biegną przez błonia, obóz swój porzucając, gonione strachem, jak myśleli Węgrzy, a w samej rzeczy — ucieczkę udając chytrym lisowczyków sposobem.
Krzyknął radośnie Rakoczy i wszystkie pułki huzarów w pościg wypuścił, jak sokoły. Nie wiedział tylko ten wojennik znamienity, że sokoły węgierskie gonią orły polskie.
Biegły w sztuce bojowej pan Rogawski, wojsko swoje opędziwszy, ręką machnął.
Ryknął głosem urwanym róg hetmańskiego trębacza, krótkim jazgotem odpowiedziały mu piszczałki, i, nim kto mógł zrozumieć, zawróciły uciekające chorągwie, podzieliły się na cztery hufce, otoczyły huzarów, jak snopy po klepisku rozmiotane, i młócić zaczęły, aż nikt nie pozostał, i tylko osierocone konie w popłochu pędziły na różne strony z rżeniem trwożnem.
Pochyleni w siodłach, bodąc ostrogami spienione boki bachmatów, mknęli lisowczyki ku pozostawionemu obozowi, gdzie już hajducy i janczarowie do rabunku przystąpili.