Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tak idąc, 11 listopada 1619 r. przepłynęły hufce pułkownika Rogawskiego rzekę Laborzę i do mocno warownego grodu Nagy-Homona podchodziły.
Tu znowu drogę im zabiegł waleczny Rakoczy z wielką siłą i na miejscu osadził, albowiem wieczór już się zbliżał i deszcz naprzemian ze śniegiem padał.
Po nocy przyszedł dzień słoneczny, pogodny.
Od rana wysypało się rycerstwo na błonia i jęło Węgrów na harce wyzywać.
Bitna szlachta węgierska na to, jak na lato, bo to lud do szabli okrutnie sposobny i ochoczy.
Trwały te harce aż do zmroku. Padło kilku towarzyszy z polskiej strony a i chciwych zdobyczy ciurów spora garść, ino śmierć swoich srodze pomścili rotmistrzowie Jarosz Kleczkowski, Stanisław Rusinowski i biały, ni to mleko, pan Aleksander Wolski, który, całą rotę huzarów otoczywszy, połknął ją, jak szczupak kiełbi stadko płochliwe.
Pan Jarosz zaś zarąbał w spotkaniu znamienitego rycerza, Alberta Stuarta, brata króla angielskiego, słynnego w swoim kraju z władania szpadą, czego się był w Hiszpanji nauczył. Pan Kleczkowski jednak na długą klingę nadziać się nie dał, stal szablą podbił, a konia nagle ku przeciwnikowi pchnąwszy, młotkiem z siodła wytrącił Anglika. Lubił bowiem pan Jarosz młotkiem tłuc, a bił nim również potężnie jak prawicą, tak i lewicą.
Pan Rusinowski, rycerz zapalczywy i srogi, szalał po polu, niczem ryś ranny, i porywał ludzi, nie robiąc różnicy pomiędzy znaczniejszymi lub zwykłymi huzarami, co na żołdzie w wojsku Rakoczego służyli.
Gdy się odbywały harce, a całe wojsko tej zaba-