Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ku Wiedniowi więc dążyli lisowczyki, przez Karpaty skrytnie się przemykając. Odetchnęło wreszcie Podgórze, gdzie mówiono o nich, że „padli, jak szarańcza, a mieli takie żołądki strawne, iż cokolwiek w komorach, śpiżarniach, gumnach zastali, jak miotłą wymiótł, a było wojska tych koni cztery albo pięć tysięcy i z ciurami“.
Chociaż mimo swawoli, która oburzała i gnębiła Polaków, dusza ich lechicka z mimowolnym zachwytem na tych junaków spoglądała, bo oto kronikarz ówczesny takie słowa w skryptach swoich o lisowczykach umieszcza:
— By byli w Polsce tak przykrymi nie byli — w złoto oprawienia godniby byli...[1]
A oni, na pochwały i naganę gwiżdżąc pogardliwie, wielkim pędem przekroczyli góry i, jak lawina burząca, na równinę spadli znienacka.
Chorągwie szły, jak wicher, a spoglądając na nie, uśmiechał się pan Walenty Rogawski i, w kulbace się przechylając, do pana Lipskiego mówił chełpliwie:
— Któż-ta teraz wstrzyma mnie? Kto drogę zastąpi? Kto do powrotu zniewoli? Jam-ci kosa, a lud tej ziemi — trawa!
Szli więc coraz dalej, a szlak swój słupami dymu i łunami znaczyli, znosząc w pośpiechu oddziały, wysyłane przeciwko nim przez Gabora i grafa Thurna, miasta zdobywając, wsie i dwory oddając płomieniom, a ludność mordując bez litości i opamiętania.

Przez bogaty, żyzny kraj rwały, jak potok, chorągwie lisowskie, więc łup wszędzie brały znakomity, oporu poważnego nie spotykając nigdzie.

  1. Piekowski: Roczniki.