Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tiosa to chyba całą ziemię łęczycką kupisz i „Lisowem“ nazwiesz?!
— Zaś tam! — odparł junak. — To ino okruchy! Pryncypalja w domu rodzicielskim ostawiłem, a które najzacniejsze, te opat tumski do skarbca kolegjackiego na przechowanie złożył, bo to u nas taki zwyczaj. Te zaś zabawki na drogę wziąłem na przygodę wszelaką, a pilnuje ich Michałko. Pewna to straż i pewniejszej nie znajdziesz!
Mówił to, uważnie przeglądając połyskujące skrami klejnoty, aż wydobył dużą zaponkę złotą, ciężką, a w której, jak gwiazdy, mieniły się i grały błyskami dwa duże, czyste, jak łza, diamenty.
Przyjrzał się im pan Andrzej uważnie, oczy zmrużywszy, skrzywił się i szepnął:
— Nie dość zacne, ino lepszych przy sobie nie mam... Bądźcie tedy łaskawi, dobrodzieju mój, owe cacko pannie Barbarze oddać z pozdrowieniem, z serca idącem...
— Tylko-li? — spytał pan Wolski — śmiejąc się chytrze.
— No... no... niechże waszmość pan, kochany, drogi, powie jeszcze, że w sercu mojem wszystko po wieki wieków ostaje po dawnemu... że ja... że ja...
Nie mógł więcej mówić młody rotmistrz, po izbie biegał i w pierś szeroką kułakami walił, aż dudniło, co widząc Michałko Drzazga na nogach się mocniej osadził i mruknął, jak mu się widziało, cicho, co jednak jak poryk niedźwiedzia wypadło.
— Hm... hm...
— Co powiadasz, chłopie? — spytał zdziwiony pan Wolski, na pachołka oczy podnosząc.