Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nim Ojczenasz zmówić — trzydziesięć razy zaklął rotmistrz... Coś mu na strychu świta, a pewnikiem, coś ladajakiego... Pfy, pfy! Po próżnicy klnie, bo wojny nie masz, a prać bez wojny nie lza, chyba kogo po pysku...
Tak mruczał do siebie Michałko Drzazga, bo tylko do siebie gadał, przy ludziach zaś milczał zawsze, chyba tylko czasem prychając swojem „pfy!“.
Znał pachoł swojego rotmistrza i niby z książki czytał, co się ma stać.
Dwóch mil od Łęczycy nie odjechali, gdy spotkali na drodze kolasę wspaniałą, w sześć koni wypasionych zaprzężoną.
Z okna powozu jakiś panek utrefioną głowę wytknął i buńczucznie zapytać raczył:
— Kto zaś jedzie?
Pan Andrzej, nic nie mówiąc, konia ku kolasie popchnął i panka w twarz plasnął, aż się po błoniach rozległo, poczem odjechał, lecz kląć przestał. Zerwał nadmiar złości i serce ukoił.
Nagle śmiać się jął wesoło, obejrzał się za pachołkiem i krzyknął:
— Jak suponujesz, Michałko, czy rychło ta lala utrefioną zęby pozbiera, bo sine dubio rozsypały się mu po karocy? Hę?
— Pfy! Pfy! — mruknął pachoł, a takim basowym głosem, niczem do pustej beczki gadał.
— Będzie pamiętał spotkanie? — spytał rotmistrz.
— Hum, huin! — odpowiedział Michałko.
— Złościsz mnie swojemi niedźwiedziemi pomrukami, chłopie! — zawołał junak.