Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/8

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Od niego też po tym wypadku poszła wesoła śpiewka, że:

Pyszny, zuchwały wielce kozak Mucha
Rozpadł się na dwoje, oddawszy Bogu ducha.

Najbliższa rodzina wstrzymywała pana Andrzeja, upominała, odradzała, aby się za przykładem innych Lisów z wojska swawolnego, coraz bardziej niesławą się okrywającego, wycofał, lecz junak zęby zacinał z uporem i powtarzał:
— Nie lza inaczej! Pójdę z pułkownikiem Rogawskim. Nijak inaczej! On — mnie, ja jemu wierność i przyjaźń ślubowaliśmy. Będę w wojsku rotmistrzował, jakem przedtem rotmistrzował! Jedna kozie śmierć!
Jednak widać troskał się o coś młody rotmistrz, bo ręce zaciskał, w palce trzaskał, a pewnego dnia, ujrzawszy źrebca, który był łańcuch zerwał i koniuchom się nie dawał, dogonił go, schwytał i, za grzywę trzymając lewicą, prawą ręką pomiędzy uszy tak nieopatrznie gruchnął, że zacnego konia ubił.
Wszyscy zrozumieli wtedy, że jakowąś bolączkę nosił w sercu pan Andrzej, że w zwątpieniu żył i dręczył siebie myślami ustawicznie, lecz nie pytali o nic, bo gniewny był, groźny bez miary i na rękę wartki.
Dali mu spokój, a junak, krótki nad Bzurą czas spędziwszy, odjechał mocno zadumany, stroskany i chmurny.
Klął tak siarczyście, że jadący za nim przy dwóch luzakach pachoł zbrojny, Michałko Drzazga, chłopisko barczyste, krzywonogie i milczące, za każdym razem targał głową, jakgdyby mu ktoś pięść pod nos wpychał i mruczał: