Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

gardła skoczyć i pana Stanisława Żółkiewskiego starania psować? Już jeżeli mamy iść w sukurs cesarzowi, chodźmy pod Wiedeń, chociaż, po prawdzie, nasze szable i na swojej ziemi przydałyby się, jak chleb... Tak myślę... i swoje liberum veto contra panu Wolskiemu stawiam ardenter!
Z trwogą spojrzeli na siebie panowie Althann i Humanay, a Raduła oczy wlepił w białą twarz pana Wolskiego.
— Czyżbyś nie chciał, waszmość, aby Śląsk, oderwany od Polszczy za Kazimierza Wielkiego, do Rzeczypospolitej powrócił? — rzucił pytanie graf Althann.
— Nie moja w tem głowa — odparł pan Andrzej. — O to król nasz troskać się winien, a tymczasem milczy...
— Do szabli, rotmistrzu, możeś dobry, ale do rozważania de publicis spraw maximae valoris kiep z ciebie! — huknął pan Wolski.
Pan Rogawski i pułkownik Kleczkowski zerwali się z miejsc, bo myśleli, że trzeba będzie rotmistrza hamować, gdy do oczu zuchwałego szlachcica skoczy, lecz zdumieli się ogromnie.
Pan Andrzej nawet nie drgnął. Płową czuprynę, co mu na czoło opadła, zgarnął spokojnie i cichym głosem rzekł:
— Może kiep, może nie kiep, nie my to rozsądzimy. Jedno wiem, że gotów swego odstąpić, obrazę puścić płazem, aby ojczyźnie szkody nie przysporzyć i na miano rokoszanina, zawadjaki, zawalidrogi nie zasłużyć. Tak tedy o Śląsku nic nie gadam i na waściną obrazę niczem nie odpowiem...
Znowu zapanowało milczenie. Pan Wolski wybału-