Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A ja taki temu warchołowi łeb ugnę! — syknął przez zęby pan Andrzej. — Okrutnie zły nań jestem, iż w takowe czasy mąci i wieruszy...
Pan Jarosz głową, jak dzianet, targnął i, spojrzawrzy bacznie w oczy przyjaciela, szepnął:
— Ha... spróbować można... Ty, jako nowy tu człowiek, niby nic nie wiedząc, możesz się na Wolskiego porwać... Ino privatim, privatim, druże! Wpierw wszakże z Walentym naszym casus ten rozważyć należy...
Weszli do obszernej sali rozległego pałacu hrabiów Konopackich, oddanego przez nich na kwaterę starszyzny lisowczyków.
Dziesięciu mężów siedziało dokoła okrągłego stołu i mówiło naraz, spierając się i potrząsając rękami.
Najgłośniej krzyczał wysoki, chudy rycerz, o twarzy białej jak mleko, bezbarwnych szarych oczach i długich, płowych włosach, w nieładzie spadających na pomarszczone czoło.
— Pan Aleksander Wolski... — szepnął pan Kleczkowski, trącając rotmistrza w bok.
— Mam go już na oku — szepnął pan Andrzej. — Tyka wielce niepokaźna i abominationem rozpalająca. Tfu.
— Tfu, nie tfu, a — pan Wolski, i miej się, Jędrku, na baczności, bo to koligat najmożniejszym i gracz z niego, ho, ho, ho!
— Ja z kolebki na ciemię też nie upadłem... — odburknął rotmistrz.
Przy stole zauważono już wchodzących, więc wnet otoczyli pana Andrzeja Lisa hetman Walenty Rogawski, rotmistrz Kopaczewski, pułkownik Stanisław Ru-