Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Konnego pachołka do drogi sporządzić migiem! Z pismem do wielkiego hetmana koronnego pojedzie!
Ujrzawszy rotmistrza, który na widok wchodzącego zerwał się z ławy, rzucił się junak do niego z krzykiem radosnym:
— Jędrek Lis! Bywaj nam, bywaj, bracie miły! W gorące czasy przybywasz, — chwała Najwyższemu!
— Jaroszu miły, druhu kochany! — mówił wzruszony rotmistrz, idąc ku niemu.
Wzięli się w ramiona i długo trwali, złączeni braterskiem objęciem.
Był to bowiem znamienity pułkownik Jarosz — Hieronim Kleczkowski. Litwin szczery, pod komendą którego większość Lisów w wojnie moskiewskiej służyła, a sam Andrzej pięciu setniom w jego chorągwi rotmistrzował.
Chorągiew Kleczkowskiego zapędziła się była najdalej z całego wojska, bo aż za Wołgę, pod Uralski grzbiet, a jedna z setni, dowodzona przez Marcina Lisa z Witebska, dotąd jeszcze nie powróciła i za zaginioną na zawsze uważana była.
Pytał o nią teraz pan Jarosz z troską i smutkiem w głosie tubalnym:
— Czy aby ten osiłek, Marcin wasz, w domu się nie objawił?
— Niema o nim żadnych słuchów — odpowiedział pan Andrzej. — Chyba poległo chłopisko tam — za Wołgą, bo inny — Olko — o tym doszły nas wieści, że padł w bitwie, dziewkę jakowąś uprowadzając i samotrzeć przez krocie moskiewskie przebijając się.
— Ech! — westchnął pułkownik. — Na sercu mi ciąży Marcinek! Toć ja go ostawiłem za Wołgą bez