Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

żeśmy społem... hm... pfy... pfy! — bełkotał, niby z głębokiej, pustej beczki, wzruszony, zapłakany osiłek.
— Cóż-to? — spytał pan Andrzej. — Widzę — ozdrawiałeś i nie sam jesteś, co?
— Hm!., hmm... — rozległ się pomruk i Drzazga zaciął usta.
— Burczymucho jeden! — wygrażając mu pięścią, śmiał się junak. — Toś, taki synu, nie ino do wypitki i wybitki ochoczy, ale do amorów?!
— Pfy! — syknął wachmistrz i, skonfundowany mocno, łapskiem wyglądające ze szmat oko przykrył.
Od Podobna jechali przez góry długo, bo z wozami trudno było szybko przekroczyć Tatry. Dwie niedziele zabrała im droga do Sandomierza.
Pan Andrzej mocno nalegał, aby się bez zwłoki ślub jego z Basią odbył, albowiem, jak mówił:
— Lisowie już są nauczeni, że zawżdy trza dobrą żonę bez omieszki brać, bo inaczej los ją albo umknie, albo szczęście na długie lata odroczy!
Nie mogli jednak jechać wszyscy do łęczyckiej ziemi, aby w starej kolegiacie tumskiej młodych związano przysięgą małżeńską na zawsze, więc pismem prosił rotmistrz rodziców i przyjaciół, aby do Sandomierza pośpieszyli, ponieważ pan Aleksander Wolski jeszcze chorzał i słaby był, z raną, co mu się otwierała, porając.
Stało się zadość prośbie junaka.
Zjechali rodzice pana Andrzeja i stryj — Mikołaj Lis — kanonik uczony, a za nimi druhowie wierni, prawie wszyscy tak czy owak z Lisami spokrewnieni, a więc Zabrzezińscy, Nowodworscy, małomówni Habdanki, Haraburdowie, stateczni Czarnkowscy, butni Raczyńscy, Ossendowscy, też Lisem pieczętujący się,