Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/188

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zdrów i nas złem słowem nie żegnaj! — oświadczył mu namiestnik hetmański, pan Jarosz Kleczkowski.
Wtedy podzieliło się wojsko na chorągwie, większe i mniejsze; każda na własną rękę proceder wojenny prowadziła, na nikogo się nie oglądając, a, gdy Bethlen Gabor tu i ówdzie poszczypał niesforne, swawolne kupy, uradzili lisowczycy — prawdziwi i nieprawdziwi — do ojczyzny wracać, gdzie przez czas długi ciężką chmurą nad nią wisieli, aż pociągnęli w roku pańskim 1621-ym na wojnę chocimską pod buławą wprzód hetmana Chodkiewicza, a później — Lubomirskiego Stanisława.
Acz wielka spadła na starodawne chorągwie lisowskie hańba, na rękę był dla pana Andrzeja taki obrót rzeczy. Mógł bowiem bezpiecznie, okryty chorągwią łuńską, hufcem pana Wolskiego i rotami pana Jaxy-Bychowskiego, umiłowaną dziewczynę z rodzicami do rubieży polskiej odstawić.
Złożono więc słabego jeszcze i od postrzału srogiego krwią ustawicznie plującego pana Aleksandra, ojca Basi, na wozie w taborze, co z łupami i spyżą za chorągwią ciągnął, i ruszono ku Beskidom, jako że najkrótsza tam wypadała droga.
Przekroczywszy wartki Poprad koło Podolina, spotkał młody rotmistrz tabor Beki, dawno już w wąwozach koczujący w oczekiwaniu przybycia swego królewicza, który przy boku pana Andrzeja pozostawał, w przyjaźni żyjąc z wesołym panem Biernackim i czarniawym setnikiem, panem Kruszewskim, bo wszyscy trzej za muzyką i pieśniami przepadali.
Patrząc na nich, mrużył oczy filuternie setnik Chomiczewski i dogadywał: