Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w powietrzu, przelatywały postacie ludzkie, ciskane niewidzialną, a straszną siłą.
Wkrótce w izbie pozostała tylko garstka gości, kapela i cyganie.
— Niech tabor spokojnie odjedzie — rzekł Jerzy Seczeni, już spokojnie patrząc na Janosza.
Ten w milczeniu skinął głową.
Cyganie szybko opuszczali gospodę; mężczyźni bladzi i milczący, kobiety — płacząc i cicho zawodząc.
— Wina! — krzyknął Janosz i zaintonował pieśń biesiadną.
Goście pili na umór, śpiewali i pokrzykiwali ochoczo: „Eljen!“
W tem na dworze rozległ się krzyk, a raczej ryk wściekły, przerażone głosy tłumu, jęk, trzask i łoskot, jakgdyby kamień duży i ciężki stoczył się na strzechę gospody.
Pan Andrzej wybiegł na dwór i wszystko zrozumiał odrazu.
Na odjeżdżającą Zazę rzucił się koniuszy grafa Janosza, a za jego przykładem oddział hajduków zamierzał poturbować cyganów, a, może, i złupić toboły.
Spostrzegł to baczny Drzazga. Ze stojącego wpobliżu wozu dyszel wyłamał i w mig oczyścił podwórze od napadających, kilku położywszy straszliwemi ciosami ciężkiego drąga. Później poskoczył ku śmiałkowi, borykającemu się z broniącą się wściekle Zazą, porwał go, wykręcił rękę i, machnąwszy nim w powietrzu trzy razy, cisnął na dach karczmy.
Byłby go prasnął o ziemię, lecz nie zapomniał rozkazu rotmistrza, że ino dla spokoju i rozważnie należy postępować.