Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/172

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Janosz odtrącił od siebie cygankę i, pochylając się do Basi, szepnął:
— Ach! Zazdrosna o nią jesteś waćpanna?...
Basia z pogardą spojrzała na pięknego Węgra i nic nie odrzekła.
— Bić, czy co? — spytali hajducy, podnosząc baty.
Nagle odezwał się starszy graf Seczeni:
— Przepraszam waćpanią i waćpannę za tak nierycerskie obyczaje mego kuzyna! Proszę wierzyć, że tego dopuścić się mogli tylko Seczeni-Gonösz, bo nawykli oddawna do gwałtów, Habsburgom wiernie służąc... Jaki pan, taki pachoł — rzecz zdawna wiadoma!
Zdumiał się i zmieszał Janosz, a jego brat stryjeczny ciągnął, zwracając się do pana Andrzeja:
— Waćpan, wygoń z izby hajduków, aby takiego larum nie było; nie zwykli jesteśmy takowego hałasu i chamskich obyczajów!
Rotmistrz klasnął w dłonie i przy stole stanął barczysty, potworny Drzazga.
— Wypchnij-no tych ludzi za drzwi, byle ostrożnie, Michałko, z rozwagą, bo to ino na rozkaz grafa i dla spokoju! — mruknął pan Andrzej.
— Hm... — ryknął wachmistrz.
Wszystkim się wydało, że w tłum hajduków, pachołków i służby węgierskiej z jasnego nieba nagle piorun uderzył. Zakotłowało się w izbie, jakiś głaz przewalał się po gospodzie, odrzucając, roztrącając ludzi, ławy, ciężkie beczki z winem; po chwili przez otwarte drzwi z krzykiem wybiegali wystraszeni hajducy, służebni pachołkowie, a nawet niektórzy z gości; co chwila ponad głowami tłumu, wirując i wrzeszcząc