Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Zapomniałeś, widać, Beka, o śladach, jakie pozostały na grzbiecie twego ojca od batogów starego grafa, mego rodziciela? Podniosłeś rękę na mego druha, szlachetnego księcia Ragö? Hej, hajducy, rozciągnąć cygana i wsypać pięćdziesiąt batów!...
Zwracając się do pani Wolskiej i Basi, graf Janosz rzekł z uśmiechem:
— Z tą dziczą inaczej nie można... wściekłe bestje, włóczęgowie, chciwi, źli łotrzykowie!
Hajducy porwali młodego cygana, zdarli mu z ramion kurtkę, ciężką od złotych sznurów i naszywek, zerwali szeroki pas, dzwoniący srebrnemi kółkami i koszulę czerwoną; trzymając go za nogi i ręce, rozkrzyżowali na ziemi. Dwóch drabów stanęło po obudwóch bokach.
— Raz! — krzyknął Janosz.
Hajducy podnieśli baty w zamachu.
— Dwa...
W tej chwili na leżącego Bekę rzuciła się Zaza i ciałem swojem zasłoniła obnażone, prężące się plecy brata. Oczy płomienne wbiła w piękną twarz młodego grafa i syczała, jak żmija:
— Ty... ty... kat... morderca... krwawy zwierz!...
Jeden z hajduków porwał ją za włosy i odrzucił. Zatoczyła się i upadła na pierś siedzącego przy Basi Janosza. Ten ogarnął ją ramieniem i przytulił do siebie dygocące, szamocące się ciało stepowej krasawicy.
— Żądam, grafie, aby pan natychmiast puścił wolno tę dziewczynę! — rzekła głosem twardym i stanowczym panna Barbara, wstając blada, z oczami pełnemi wstrętu i gniewu.