Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sycone, smętne!... Hej-że, Beka, pokaż, co umiesz, a dostaniesz najlepszego konia ze stajni i kiesę złotych dukatów, ciężkich, błyskotliwych, dzwoniących. Hej-że!
Zagrzmiała kapela cygańska, zaśpiewał zgodny chór, a wszyscy umilkli zasłuchani, bo pięknie i rzewnie brzmiały głosy koczowników.
Pan Andrzej nieznacznie mrugnął na Jurka i szepnął:
— Niech-no Drzazga przy progu stanie...
— Kiedy pan wachmistrz z własnej woli dawno już do izby wszedł i ścianę osobą swoją podpiera! — odpowiedział pacholik z chytrym uśmiechem na wąskiej twarzy.
Rotmistrz skinął głową i siedział milczący, na pannę Barbarę nie patrząc, aby się nie zdradzić.
Tymczasem jedna po drugiej wychodziły na środek izby młode cyganki, śpiewały i tańczyły. Goście oczekiwali jednak na taniec Beki i jego siostry.
Znowu miotać się zaczęła w szalonych, dzikich zwrotach i skrętach, piękna para, a gdy skończyła i cofała się z pokłonami, skoczył ku Zazie mocno podchmielony młody Madziar, siedzący przy Janoszu, schwycił dziewczynę wpół i, przechylając ją, usiłował przemocą w usta pocałować.
Podbiegł do szamocących się piękny, blady z wściekłości Beka, z siłą pijanego panka od siostry oderwał i odtrącił.
— Nie daj się, Rago, pokaż mu! — wołali goście, podburzając przyjaciela do bójki.
Ten zrzucił delję i zwarł się z cyganem. Jednak zwinny i trzeźwy Beka zwalczył Madziara i obalił.
Wtedy podniósł się blady, gniewny graf Janosz Seczeni i krzyknął: