Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Oby mnie na pal wbito za taką wieść...
Pan Andrzej oczy przetarł i z konia zeskoczył.
— Słysz, Michałko, — szepnął, blednąc straszliwie, — zejdź z kulbaki i mów, co wiesz...
Usiadł na skraju drogi, oparł łokcie na kolanach, twarz w dłoniach ukrył i słuchał, słuchał, jakgdyby nie rozumiejąc jeszcze, lub oczekując strasznej kaźni.
Michałko, łkając głośno, opowiadał, a tak obszernie i składnie, że rotmistrzowi, mimo rozpaczy, wciąż się wydawało, że ktoś inny wlazł do szerokiej piersi wachmistrza i, głowę przez gardziel wytknąwszy, prawi o rzeczach okrutnych, niemożliwych, jadem bólu, gniewu, lęku i beznadziei zatrutych.
Wreszcie skinął ręką i syknął:
— Dość!
Wskoczył na siodło i zawył, niby wściekły wilk na pustkowiu:
— W ko-o-nie!
Bachmata smagnął i popędził, jak wicher.
Za nim biegły w milczeniu setnie.
Nie żartował pan Biernacki krotochwilny, nie śpiewał czarniawy setnik Kruszewski, a filuterny pan Chomiczewski miał łzy w czarnych, przenikliwych oczach.
— Nieszczęście! — szeptali setnicy. — Domine, libera nos a malo! Mea culpa, mea culpa, mea maxima culpa!
Tak pędzili drogą i po błoniach, zbliżając się ku Dunajowi, za którym już połyskiwały krzyże kościołów i dachy pałaców wiedeńskich.