Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Michałko! — zawołał nagle rotmistrz, a gdy wachmistrz, dognawszy go, strzemieniem trącił o strzemię jego, rzekł:
— Idziemy z taborem jucznych koni, więc nie mogę gnać bez wypoczynku! Skocz-no do Wiednia, dopytaj się o delegata królewskiego, imć pana Adama Lipskiego, od niego zaś — o pana miecznika Wolskiego, a gdy odnajdziesz, — pokłoń się nisko panience naszej i powiedz tak: „Pan rotmistrz na skrzydłach leci i rychło będzie!“ Rozumiesz?
— Pfy! — sapnął wachmistrz i, pochyliwszy się ku grzywie końskiej, rwał z kopyta, szybko wyprzedzając setnie.
Działo się to w sobotę, tuż przed zachodem słońca, a w poniedziałek przed południem, gdy wojsko już było blisko brzegu Dunaju, jadący na czele swoich ludzi rotmistrz spostrzegł pędzący drogą obłok piasku.
Co chwila wyłaniał się z niego łeb koński i ktoś szeroki w barach i piersi majaczył, tonąc w kurzawie.
Wreszcie o dwie staje rozpoznał pan Andrzej w jeźdźcu wachmistrza Drzazgę.
Po chwili pachoł osadził konia i rotmistrz ujrzał bladą, wykrzywioną twarz Michałka.
O dziwo! Pachoł usta otworzył i po raz pierwszy przemówił:
— Gore nam, panie komendancie! Jaśnie pani i jaśnie panienka porwane! Graf Seczeni to uczynił, wraży syn!
Wachmistrz czapę z głowy zerwał, cisnął o ziemię, a potem, rzężąc i zębami zgrzytając, łkał i żałośnie zawodził: