Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Młody wódz spełnił w onej godzinie wszystko, co przez hetmana miał nakazane.
Wojsko Hohenloego zostało zniesione doszczętnie; sam książę leżał posiekany śmiertelnie i postrzelony z bandoletu; na całej połaci od Brna do Ołomuńca imię polskiego rycerstwa niczem nie było skalane i zhańbione. Pozostawili po sobie lisowczyki wspomnienie o niezwyciężonych, cudownych niemal wojownikach, pełnych cnót rycerskich.
Gdy burmistrz Brna, od wiary katolickiej odpadły, ze łzami w oczach dziękował panu Andrzejowi za poszanowanie świątyń, wsparł się pan Andrzej w boki i rzekł dobitnie:
— My ludzi nijakich i hufców bezliku nie strachamy się, bo ze śmiercią igramy oddawna i ku zwycięstwu idziemy bez namysłu. Z Bogiem zaś w zapasy iść nie możemy; Jego woli, której nie zna człek, szablami nie utwierdzamy. Sam On — przepotężny i wszechsprawiedliwy, On też rozsądzi, wyrok ustanowi i pokara tych, co grzeszni i zuchwali są przed Nim.
Zdziwił się burmistrz, dziwowała się starszyzna grodzka, posłyszawszy takie słowa mądre, a niejeden pomyślał wtedy, że na Polaków oszczercze posądzenia rzucono bez winy ich i powodu.
Tymczasem pan Andrzej hufce szybko ustawił i, z miejsca zawróciwszy, jak sierpem rzucić, pognał na południe.
Już wzrokiem duszy rozkochanej widział junak Wiedeń a nad nim jasną gwiazdę, nie! dwie gwiazdki, lazurowe, promienne, a były to oczy umiłowanej nad życie dziewczyny.