Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Masz, chłopcze, dukata i zwiewaj z obozu, bo teraz nie masz tu dla ciebie miejsca! — zawołał pan Andrzej i rzekł do pana Bełzy:
— Idź, waść, spocznij i szmatę z gorzałką do grdyki przyłóż, to ci rychło ból ustanie, a skocz do oboźnego, aby mi Chlusta przysłał migiem!
Pan Bełza, pochrząkując, wyszedł.
Wnet po nim wbiegł Chlust, trębacz chorągwi łuńskiej.
— Daj-no pobudkę bojową, a krótką i cichą!... — rozkazał junak.
Trzy urwane, szybkie ryki rogu, przykrytego połą półkożuszka, wbiły się, jak groty, w ciszę nocną.
Zawrzało w obozie, niby w ulu, a w niespełna godzinę z jaru już wylatywała setnia pana Biernackiego i rwała na północ, za nią wybiegły roty dobrze okrytego ludu, prowadzonego przez pana Jaxa-Bychowskiego, po nich — setnia czarniawego pana Kruszewskiego, a na ostatku prowadził swoich zabijaków, z całej Rzeczypospolitej zebranych, imć Chomiczewski, mrużąc oczki czarne, bystre i filuterne.
W godzinę po nich wąską doliną Taji sunęło tysiąc jeźdźców, na których czele rzucał się i łbem potrząsał grzywiasty, rudy bachmat rotmistrza Lisa.
Pan Andrzej dobrze wszystko ułożył bo, gdy brzask odsłonił płachty czarnej nocy, ujrzał przed sobą Brno. Nad bramami powiewały flagi białe i starszyzna stała już na spuszczonych mostach z chlebem i solą w rękach, a z pokorą w nieufnych wejrzeniach.
Rotmistrz skinął ku nim buzdyganem i kazał jednej setni natychmiast miasto obsadzić.
Sam zaś w kulbace się poprawił i hufiec wcwał