Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pomrukując groźnie, wciągnął półżywego człowieka i postawił przed komendantem:
— Czyś oszalał, chłopie!? Toć to towarzysz podjazdowej setni — pan Bełza. Puść, bo ducha wyzionie!
— Hm... hm... — warknął Drzazga i jął wstrząsać omdlałego towarzysza, któremu pan Andrzej gorzałki do ust pół manierki wylał.
Po kilku minutach ocucili pana Bełzę, a ten, dysząc ciężko, opowiadał, że chodził z podjazdem pod Prośnicę, gdzie spostrzegł ruch w mieście i światła, jakgdyby coś tam przygotowywano w pośpiechu; na powrotnej zaś drodze zdybał chłopa, zaczajonego w krzakach tuż przy szlaku.
— Przywiodłeś go waść? — spytał zaciekawiony rotmistrz.
— Przywiodłem... — odpowiedział pan Bełza.
— Dawaj go duchem tu! — zakrzyknął pan Andrzej.
Po chwili wprowadzono chłopa.
Na widok rotmistrza rozświetliła się twarz jeńca i wnet mówić zaczął:
— Oj, nalakałsia ja, miłość wasza! Oj! Dumał, co się zbłukał po noczy, bo ja do miłości waszej bieżał od Sławczaka z donoskiem...
Opowiedział chłopak, że do Prosnicy przyszedł rozkaz Hohenloego, aby kwatery dla jego wojska przygotowano i strawę, bo przed wieczorem tam stanie.
— Aha! — mruknął rotmistrz. — Umyka kniaź...
— I jeszcze kazał mi Sławczak powiedzieć, miłość wasza, że słuchy miał ważne, bo fürst Hohenloe Brno całkiem ostawia. Po północku piechota wychodziła bez taboru i biegła szybko ku Prosnicy...