Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Śmiał się głośno, a kompanja wtórowała mu. Pan Chomiczewski czekał cierpliwie aż się towarzysze naśmieją dowoli, gdy zaś uciszyło się nieco, rzekł:
— Hej, hej, Biernat miły, nie rzucaj kilimkiem! Nic nie widziałeś wczoraj, bo byłeś zalany z kretesem, i, miast potu, ze łba ci okowita i piwsko spływały, taki synu! Dixi et confirmavi!
Znowu zagrzmiał śmiech, a był nie w porę, bo dobiegł uszu rotmistrza.
Pan Andrzej siedział w namiocie samotny, gdyż milczącego Michałka Drzazgi za żyjącą istotę uważać nie mógł. Pokraczny chłop przykucnął przy wejściu, a był, jak pal, co strzechę podtrzymuje, lub zydel, na którym siedział rotmistrz. Sprzęt milczący, zdawało się, nieczuły na wszystko.
Pan Andrzej miał troskę na obliczu i gorzki ból w sercu.
Jakiś niepokój nie odstępował go tego dnia, tęsknota żarła.
Co chwila wypływało przed nim słodkie liczko Basi, wynurzała się cała, bielą sukienki osłonięta, rączyny wyciągała i coś szeptała usteczkami, drżącemi od łez i przerażenia.
— Może zła przygoda ją spotkała? — myślał junak i wzdrygał się cały.
— Może krzywdy doznała, a ja nie obroniłem? — rwały się w duszy gorzkie, ciężkie wyrzuty. — Takie to moje miłowanie, takie przysięgi?!
W tej to chwili właśnie głośniej niż zwykle ryknęli śmiechem towarzysze po słowach pana Chomiczewskiego.
Pan Andrzej zerwał się z zydla i wyskoczył na majdan.