Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Druh!... Rycerz... polska dusza wierna!... syn ojczyzny!...
Z trudem usadowił go i uspokoił młody rotmistrz, bełkocąc zmieszanym głosem:
— Walenty!... Co się z tobą dzieje, bracie?... Krzywdy doznałeś?
— Wielkiej krzywdy! — wybuchnął pułkownik. — Nieposłuch, swawola wyrwały mi buławę z rąk... Już wiem, że imię moje nie będzie glorją w tej ziemi okryte, ino pogardą i przekleństwem, a przecież ja ino dla glorji tej na ziemi żyję, haruję, chodzę tam, kędy śmierć jak cień włóczy się za mną, docierając od nagich wydm śnieżnych, gdzie słowa od chłodów okrutnych zamarzały, do tych zielonych brzegów Dunaju modrego! Wszystko, widzę, — po próżnicy! Vanitas vanifatum et omnia vana sunt. Gorzko mi, Jędrku, oj, jakże gorzko!
Żeby ukoić ból serca pana Rogawskiego, rotmistrz szablą trzasnął i powtórzył:
— Czekam na rozkaz, panie pułkowniku!
Słowa te podziałały, jak smagnięcie bicza.
Hetman wyprostował się, bladość okryła groźne oblicze, oczy rzuciły blaski podniecenia.
— Słysz, rotmistrzu! Cesarscy hetmani biją się z Czechami i Węgrami, wojska nie pozostawiwszy pod murami stolicy. Gdyby nie my — rozgorzałaby tu pod bokiem Ferdynanda wojna domowa. Nie mają ino pludry wodza w samem sercu cesarstwa, a i przed nami lęk czują i mores. Jednak wiedzą, że u nas niezgoda się szerzy i czekają rychło-li do szabel się porwiemy i sobie płatać łby zaczniemy — wtedy ruszą... W Brnie, słysz, ukrywa się głowa buntu. Wiem, że jest to książę