Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W rozsypkę poszło wojsko Thurna, a lisowczyki konie rozpuścili do pościgu i na karkach uciekających wjechali do Odenburga, szerząc strach, klęskę, zniszczenie.
Przed ratuszem dopiero dowiedział się pan Jarosz Kleczkowski, kto mu z pomocą pośpieszył, bo oto przez tłum przebił się do niego, zziajany, błotem i krwią zbryzgany pan Andrzej Lis.
Trzy dni rabowało wojsko bogaty gród, trzy dni przyjmowali rotmistrzowie od swoich ludzi dziesięcinę od łupu znakomitego, indagowali jeńców, sądzili szpiegów i tych, co z ukrycia do Polaków strzelali, warem parzyli lub przytłaczali belkami i kamieniami, z dachów i dzwonnic zrzucanemi.
Trzy wieczory, do późnej nocy opowiadali sobie przyjaciele o przygodach swoich, pochodzie i bitwach, aż pan Jarosz w ręce klasnął i zawołał tubalnym głosem:
— Koński łeb, czy co noszę na karku?... Toż to ja ci, Jędrku, najmilejszej nowiny nie powiedziałem! Panna Barbara Wolska we Wiedniu z rodzicielami przebywa od trzech niedziel!
— Niech imię Boże będzie błogosławione! — szepnął pan Andrzej, blednąc ze wzruszenia. — Troska mnie zżarła do cna o dziewczynę umiłowaną...
— Hej! — odpowiedział ze śmiechem pan Kleczkowski. — Będzie miała owa troska nielada robotę aż cię zeżre! Chłopisko, jak tur, jak głaz! Ino sczerniałeś bardzo, no i krztynę z pyska chudszy jesteś, ale to nic! Odpasiesz się w obozie i... w stolicy, przy boku panny Barbary. Oh! Widziałem ją przed niedzielą na zabawie, na którą pan Lipski dla dworaków się