Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rzekę i od prawego skrzydła zamierzał na obóz polski pod Wiedniem uderzyć niespodziewanie.
Szybko i sprawnie zawinął się młody rotmistrz. Przekroczył Małe Karpaty, ominął Presburg, idąc lasami, i obyczajem lisowskim wpław przeprowadził wojsko przez Dunaj, do boków końskich puste beczki od wina przywiązawszy.
Setnie ominęły jezioro Neusiedler i skradały się tuż za wojskiem Thurna, aż do Odenburga.
Pan Andrzej śmiał się w duchu, myśląc, jak on pozwoli Węgrom dojść do obozu pułkownika Rogawskiego, na jego oczach ztyłu wpadnie na Thurna i na głowę pobije przebiegłego grafa.
Jednak czujny pan Walenty Rogawski sam zwęszył niebezpieczeństwo i posłał chorągiew rotmistrza Jarosza Kleczkowskiego w podjazd ku Odenburgowi.
Tu na błotnistej równinie pan Jarosz ujrzał stojących w szyku bojowym huzarów węgierskich i hajduków pod bronią lub szańczyki sypiących.
Siły były nierówne, bo pan Kleczkowski niespełna tysiąc ludzi miał pod sobą, a Thurnowe wojsko liczyło do pięciu tysięcy, jednak zuchwały rotmistrz, sławy żądny, nie namyślając się długo, uderzył.
Bitwa wrzała na całej linji, już sam pan Kleczkowski ciskał się i rąbał w najgęstszej ciżbie zwartych ludzi i skłębionych ciał końskich, już rozumiał, że nie podoła przewadze wroga, więc raz po raz do roga sięgał, aby dać znak odwrotu i ucieczki, gdy nagle na tyłach piechoty węgierskiej warknęły dobrze znane piszczałki lisowskie; jacyś jeźdźcy czterema hufcami wpadli na hajduków, rozproszyli i, siekąc i bodąc, już wsiadali na karki czerwonych huzarów.