Strona:F. A. Ossendowski - Złoto czerwonych skał.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
16

— Byłem tu już raz... przed laty, jako student-górnik... na praktyce....
Chłopom oczy się rozjaśniły nagle.
Klepiąc przybysza po ramieniu i przerywając sobie wzajemnie, wołali radosnemi głosami:
— A to dopiero — „fart“ (szczęście)! Pokażesz nam, gdzie należy kopać, bo dotychczas to mało znajdujemy złota, bracie!
Łoski kiwnął głową i odpowiedział natychmiast:
— Niech tylko znajdę znane mi miejsce — to i wam pokażę. Na wszystkich nas starczyć powinno!
W kilka minut po tej rozmowie Łoski siedział już w jednym z szałasów i chciwie pił „herbatę“ z suszonych liści borówek i jagód poziomkowych, częstując nowych znajomych sucharami.
Przezwiska tych ludzi dowodziły najlepiej, że natrafił na włóczęgów — uciekinierów z więzień dla przestępców kryminalnych, lub może nawet z wyspy wygnania — Sachalinu.
Kruk, Wilk, Kamień, Szydło i Stary Włóczykij — tak brzmiały te, aczkolwiek wyraziste, lecz nie wzbudzające zaufania, przezwiska.
— Nazywam się... nazywam... „Buntownik“, — przedstawił im się Łoski, postanowiwszy nie zdradzać swego prawdziwego imienia, co zresztą nie zdziwiło bynajmniej zacnej kompanji, a nawet uspokoiło ją znacznie.
— O! No to — nasz! — wołali druhy, śmiejąc się chytrze.
Łoski, zajrzawszy do wszystkich szałasów, przekonał się, że włóczęgowie posiadali rydle, kilofy, żelazne misy do przemywania złotonośnej ziemi i dwa karabiny bez ładownic.
— Arsenał — niebogaty! — zauważył, oczami wskazując na broń.

— A no, niebardzo! — zgodził się Kruk. — Buchnęliśmy je pijanym poczciarzom w karczmie... Mamy