Strona:F. A. Ossendowski - W polskiej dżungli.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Takie rozumowanie Jurka przerwał cichy, odległością zapewne zagłuszony strzał.
Jak się chłopakowi wydało, dobiegł on od strony jeziora, więc Jurek nie wątpił, że to Staś Wyzbicki strzelił do jakiegoś jastrzębia lub raroga.
Wyszedł na drogę i, brnąc po piachu, ruszył ku obozowi, gdyż ten „trakt“ poleski przebiegał zapewne niedaleko północnego brzegu Czerwiszcza. Szedł szybko, postukując swym kijem pielgrzymim. Słońce prażyło żarem nieznośnym. Bąki cięły przez bluzę i uwijały się dokoła, nad głową i koło twarzy bzykały jakieś drobne muszki.
Jurek stanął nagle jak wryty, zapominając nawet o aparacie. Przez drogę dwoma susami mignął lis, a za nim w pełnym biegu locha z trzema warchlakami, o kilka zaś kroków dalej dwie sarny przesadziły rów i znikły w krzakach podszytu leśnego.
— Cóż to za tak niedobrane towarzystwo? — zadawał sobie pytanie chłopiec. — Dziki gonią lisa, a sarny — dziki? Koniec świata — czy co?
Znowu już znacznie bliżej huknął strzał, a w chwilę potem rozdarł powietrze przeraźliwy krzyk.
Echo poniosło go od drzewa do drzewa, powtarzając na różne głosy, wreszcie zgubiło się gdzieś w dalekiej kniei.
Jurek zbladł straszliwie. Poznał głos Stacha. Na myśl przyszły mu natychmiast słowa kolegi, że będzie tropił rysia.
Strzał... potem drugi i... ten krzyk pełen zgrozy... Co się tam stało?
Pytanie to zadał sobie, biegnąc już w kierunku strzału, czując, że serce bije mu gwałtownie, a niepokój zimną obręczą ściska je.
Nagle wydał cichy jęk, bo przez tupot własnych nóg, szelest roztrącanych krzaków i trzask tratowanych gałęzi, ucho jego pochwyciło jeszcze jeden strzał.
Teraz, nie myśląc już o niczem, biegł naprzełaj.