Strona:F. A. Ossendowski - W polskiej dżungli.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zwierz podskoczył i upadł na lewy bok, wyciągając grzbiet i kopiąc ziemię tylnemi łapami.
Stach zmierzył do niego po raz drugi, lecz wilk, niby wąż, błyskawicznym ruchem wślizgnął się znowu do gąszczu.
Siwczuk z Jurkiem już biegli ku niemu.
Pierwszy dopadł ranne zwierzę Siwczuk i w bojowym zapale wydał głośny okrzyk:
— Gotów! Gotów!
Poleszucy biegli ze wszystkich stron, aby spojrzeć na wściekłego wilka.
Chłopi z niezwykłą wprawą w jednej chwili rozpalili ognisko i w płomienie jego wrzucili odwiecznego wroga pasterzy, tem bardziej niebezpiecznego, że dotkniętego wścieklizną.
Spaliwszy go, odszukali drugiego, zabitego przez Stacha wilka, i, zdarszy skórę, wrzucili kadłub jego do ognia.
Po powrocie do wsi Siwczuk opowiedział w domu o wypadkach na bagnie Dubowe.
— Gdyby pan Gruszczyński nie był przyszedł mi z pomocą, — pogryzłby mnie wilk! Nie mogłem podnieść ręki z siekierą, bo schwycił mnie za rękaw...
Julja i staruszka-matka z wdzięcznością patrzyły na Jurka, który natychmiast skierował rozmowę na inny tor, chwaląc Stacha za celne jego strzały.
Poleszuk zachwycał się szybkością, z jaką młody strzelec potrafił wziąć na cel biegnącego przez haszcze zwierzę.
— Żebyście widziały, jak padały wilki! Zdawało się że to piorun w nie uderzył! Wystrzału prawie nie słyszałem, tylko coś, jak gdyby trzask suchej gałęzi!... Raz i — gotowe! Wilk już leży, a ja do niego z siekierą...
— Tak! Przyjaciel nasz znakomicie strzela i za celność dostał już kilka nagród! — zauważyła z dumą Marynia.