Strona:F. A. Ossendowski - W polskiej dżungli.djvu/263

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Stach Wyzbicki, posłyszawszy o przygotowującej się wyprawie, zapałał chęcią wzięcia w niej udziału.
— Moja kulka nie zna różnicy pomiędzy zdrowym, a wściekłym wilkiem. Położy równie dobrze i tego i drugiego! — mówił.
— Kulka — tak, ale jak będzie z okiem i ręką — uśmiechnęła się Marynia. — Przecież parę godzin temu przyznałeś się, że masz stracha?... Ręka ci drgnie i oko zawiedzie...
Stach jednak zapomniał już o wszystkiem i, potrząsając czupryną, powtarzał:
— Nic nie zawiedzie!... Zresztą postaram się strzelać do wilka z dalekiej odległości!
Widząc, że nic już nie powstrzyma kolegi od jego zamiaru, Jurek powiedział:
— Pójdę, bracie, z tobą...
— I ja z wami... — jak echo, odezwał się Olek.
Tegoż wieczora do wsi wpadł posterunkowy policji i zgromadził chłopów koło przewozu.
— Na bagnie Dubowem grasuje wściekły wilk! — oznajmił.
— Wiemy już o tem — rozległy się głosy. — Jutro od rana będziemy go szukali...
— To dobrze! — pochwalił policjant. — A śpieszcie się tylko, bo wilk pogryzł już wczoraj kilka psów i krów, dziś zaś nad ranem napadł na chłopa, idącego z poczty i poszarpał mu nogi...
— Nie daj Boże nieszczęścia! — zawołał jeden z Poleszuków. — Trzeba będzie teraz powybijać wszystkie psy, wałęsające się po okolicy. A co się stało z listonoszem?
— Odwiozłem go na stację kolejową i wysłałem do Kobrynia, tam w starostwie zaopiekują się nim, albo przewiozą do Brześcia na kurację. Jadę teraz dalej, a wy od rana zaczynajcie! Dzieci i bydło trzymajcie