Strona:F. A. Ossendowski - W polskiej dżungli.djvu/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

można wyciągnąć szczupaka, ale to rzadko! Zato karasi mamy — moc nieprzebraną!
— Dobre są i karasie, jeżeli ochoczo się biorą! — zauważył młody rybak.
— Zaprowadzę was, to sami przekonacie się, ile tego jest! — zaśmiał się Siwczuk.
Poleszuk z Olkiem wybrali się wkrótce na połów ryb i wyszli z domu.
Jurek, wziąwszy ze sobą kodak, skierował się ścieżką, biegnącą wzdłuż brzegu kanału.
Doszedł do przewozu, gdzie stał nieduży prom.
Stary Poleszuk o bielmie na jednem oku przeprawiał podwody na drugi brzeg. Pomagał mu w tem chłopak — niemowa. Biedak ten miał łagodną, zadumaną twarz i niebieskie, smutne oczy.
Gruszczyński sfotografowawszy prom i przewoźników, wszczął rozmowę ze starym Poleszukiem.
Gwarząc o tem i owem, przewoźnik wspomniał, że przeprawiając w nocy bryczkę z technikami, robiącymi pomiary i plany błot, słyszał wycie wilka.
— Dziwy! — mruczał Poleszuk. — Żeby tak mógł wyć w lesie?! Chyba wściekły, abo co?
— Wściekły? — spytał Jurek. — Czyżby się i wilki wściekały?
— Oj, panoczku, i jeszcze jak! — zawołał przewoźnik. — Pamiętam, a było to przed samą wojną, że w moich stronach na bagnie uroczyska Wielki Las pojawiła się wściekła wilczyca. Pogryzła ludzi, psy i bydło... Dziedzic w Jamnicach musiał trzydzieści krów zastrzelić, bo mu się powściekały potem, a na psy, pogryzione przez wilczycę, obławę zarządzono i wystrzelano wszystkie. A co chłopów pogryzły! Leczono ich potem w Pińsku, a przecież pięciu wonczas zmarło...
Jurek zaniepokoił się nagle.