Strona:F. A. Ossendowski - W polskiej dżungli.djvu/252

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Minęli już krzaki, rosnące na wąskim końcu bagna i zbliżali się do rowu, przecinającego błotnistą kotlinę, ale zwierz nie zdradzał swej obecności.
— Uszedł, czy co? — posłyszał Jurek głos najbliższego strzelca i w tej samej chwili spostrzegł niedźwiedzia.
Zwierz wypadł z haszczy i, niby czarny głaz, potoczył się przez zieloną równinę, zdążając w stronę lasu.
Gdzieś na skrzydle huknął strzał. Niedźwiedź zmienił odrazu kierunek i z niezwykłą zwinnością, skacząc przez rowy i kałuże, popędził w inną stronę.
Jurek syknął z rozpaczy.
— Przerwie się przez linję naganiaczy! — zawołał, obejrzawszy się na Stacha.
Niedźwiedź jednak zawrócił nagle i popędził wprost na Jurka, potrząsając łbem.
Odważny chłopak filmował go spokojnie, nie myśląc nawet o niebezpieczeństwie. Bury kosmacz, ujrzawszy ludzi, z głuchem mruczeniem potoczył się jeszcze prędzej i, postanowiwszy zapewne być jak najdalej od tej niegościnnej miescowości, rwał przez haszcze, uchodząc z miotu.
Szare tego dnia niebo ściemniało nagle. Zaczął padać deszcz i wkrótce przeszedł w ulewę. O tropieniu i pościgu kosmatego uciekiniera mowy być nie mogło.
— Oby tylko Olek naciągnął płótno na kajaki! — zaniepokoił się Jurek.
— Nie pierwszyzna to dla niego! — odezwał się Wyzbicki, otulając kurtką lufę strzelby. — Wie on, co należy robić w takich wypadkach!
Powrócili przemoknięci do nitki i zziębnięci, gdyż zerwał się porywczy wiatr i w jednej chwili ochłodził powietrze.
Chłopcy szczękali zębami i dygotali z zimna.
Musieli się przebrać od stóp do głów, napić się gorą-