Strona:F. A. Ossendowski - W polskiej dżungli.djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rówki i mącznica? To przecież też niewesoły obraz? — Ileż to ziemi marnuje się bez korzyści...
— Prawda... prawda!... — mruczał osocznik. — Ale tam nic się nie zmienia, bo były wydmy i pozostają wydmy...
Ostapczuk stracił humor i, milcząc już, prowadził gości do domu.
Po obiedzie i krótkim wypoczynku leśniczy z osacznikiem poszli do lasu, aby obejrzeć rewir, napadnięty przez szkodliwe owady o co prosił Żabskiego profesor, Malewicz zaś w towarzystwie parobka, pracującego u Nauma, udał się na jezioro, zabrawszy ze sobą wędki, bosak i przynętę.
— Oj, panoczku, — mówił parobek, — toż to wy ryb nałowicie na takie dobre wędki! Czasami tylko, gdy kniaź[1] pismo przyśle, gajowy sieci rzuci do tej toni, a poza tem ryby żyją, jak im Bóg przykazał...
— Obaczymy — odpowiedział młody rybak, — już nieraz mówiono mi o obfitości ryb, a potem się okazywało, że cierniki jedynie się biorą. Bywa i tak!...
Szli ścieżką, wijącą się po torfowisku. Przedzierali się przez gąszcz traw i różnych krzewów tak wysokich, że z poza ich zielonej ściany nie widać było idących ludzi.
Cięły ich bąki i spłoszone komary.
Z pod nóg podrywały się sikory błotne. Z głuchym, gardłowym krzykiem przenosiły się nad torfowiskiem zaniepokojone kszyki; w krzakach olszowych kukała kukułka; zdaleka dobiegały jękliwe, chciwe zawodzenia rybitw, krążących nad jeziorem.
Doszli wreszcie do miejsca, gdzie ścieżka urywała się nagle tuż nad torfiastym brzegiem jeziora.

Stała tam płaskodenna dłubanka, uwiązana do wbitego w dno kółka.

  1. Książę.