Strona:F. A. Ossendowski - W polskiej dżungli.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

witał go leśniczy. — Jak się pan miewa? Co słychać u sąsiadów?
— Dziękuję! Wszystko jakoś się klei — odpowiedział wesołym głosem osadnik. — Jestem dziś sam na gospodarstwie, bo sąsiedzi pojechali do Łunińca po sprawunki. Ale, proszę do domu!
W izbie pachniało czystością, świeżym tatarakiem i żywicą. Na ścianie pomiędzy oknami wisiał w prostej drewnanej ramie portret Marszałka Piłsudskiego, w trosce i zadumie opartego o głownię pałasza. Na przeciwległej ścianie umieszczono mapę Polski i kilka barwnych obrazów. Proste, lecz nowiutkie sprzęty, doniczki z kwiatami na oknach i lekkie białe firanki nadawały świąteczny wygląd schludnej izdebce. Koło pieca leżał biały kot w rude łaty i zielonemi ślepiami leniwie przyglądał się gościom.
— Jak się wam powodzi? — spytał leśniczy.
Osadnik wzruszył ramionami i odparł:
— Przydałoby się to i owo, a, prawdę powiedziawszy, brak jeszcze wielu potrzebnych rzeczy, no, ale skoro to niemożliwe, to i tak musi iść.
— Świetnie! — zawołał Żabski. — Jak w wojsku!
— Pewnie, że jak w wojsku! — zgodził się gospodarz. — Przybyliśmy tu, aby założyć osadę. Założyliśmy ją — to teraz musimy się tu trzymać. Uważamy się za wojsko, które pracą i wytrwałością powinno wzmacniać i utwierdzać polskość, jak to było ongiś... za Jagiellonów i Batorego! To też bylejakie trudności nie zniechęcą nas i nie odstraszą... Skoro tu już jesteśmy, to i zostaniemy!
Osadnik otworzył drzwi do sąsiedniej izby i zawołał:
— Stefciu, mamy gości! Pan leśniczy przyjechał z przyjacielem...
Żabski skoczył do drzwi i krzyknął:
— Ale niechże pani nas niczem nie częstuje, bo zaraz jedziemy dalej! Czy można wejść?