Strona:F. A. Ossendowski - W polskiej dżungli.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Leśniczy uniósł głowę i przemówił twardym, niedopuszczającym sprzeciwu głosem:
— Dalej to już ja za was dopowiem! Wybraliście się na Wyżarskie błoto, aby zdobyć bobra na lekarstwo dla żony, i natrafiliście na nas... Czyż nie tak było?
— Tak, panie! — szepnął Seweruk. — Skradłem się do żeremi i mógłbym zabić wszystkie bobry, ale zabiłem jednego tylko, najstarszego, który powinien mieć najwięcej „stroju“... Oddałem go sąsiadowi, aby zawiózł żonie mojej, bo w domu znachor czeka na lek...
— Pocóżeście strzelali do pana leśniczego? — spytał Budniak.
— Wyskoczyłem na grząd, aż tu ktoś krzyknął... Strzeliłem, nie patrząc, i zacząłem uciekać... Zabiłbym dziś każdego, bo ja muszę zobaczyć żonę i ratować ją od śmierci... Potem gotów jestem choć na szubienicę!... Ale inaczej wszystko się stało... Przepadliśmy teraz wszyscy — i ja, i żona, i synek...
Seweruk jęknął i zgrzytnął zębami, hamując wzbierające mu w piersi łkania.
Znowu zapanowało milczenie. Wszystkie oczy zwrócone były na leśniczego. Garzycki siedział z opuszczoną głową, jakgdyby zatopiony w myślach.
Zaczął wreszcie rozważać na głos, niby naradzając się z samym sobą i przekonywując siebie:
— Dwóch jest we mnie ludzi — mówił cicho, wyraźnie wymawiając każde słowo. — Jeden — to ja sam — Antoni Garzycki, do którego Seweruk strzelił. Ten człowiek może oskarżyć go o to, albo przebaczyć... Przebaczam Sewerukowi, bo rozpacz i troska zżarły go...
Pod Poleszukiem ugięły się nogi. Usiadł na ziemi tuż przy Garzyckim i patrzał na niego, tamując oddech. Pan Antoni nie zauważył nic i ciągnął dalej: