Strona:F. A. Ossendowski - W polskiej dżungli.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czas gdy szamotał się, wyciągając karabin, — człowiek, biegnący ku niemu, skoczył i ogarnął go ramionami. Próżno szarpał się kłusownik, starając się zwolnić z żelaznych objęć, ściskających go coraz mocniej, aż wreszcie rozpaczliwym szeptem rzucił:
— Puść... puść!
— Dlaczego mam puścić, gdy trzymam? — zapytał Jurek Gruszczyński, przeciskając go, do siebie mocniej. — A nie szarp się, brachu, bo...
Chłopak nie dokończył zdania, gdyż właśnie nadbiegł gajowy, a za nim — Garzycki, blady i zdyszany.
Budniak rozbroił kłusownika, zabrawszy mu karabin, naboje i siekierę.
— Zwiążemy go, panie leśniczy, czy co? — spytał, patrząc na swego przełożonego.
Pan Antoni potrząsnął głową i odpowiedział:
— Nie potrzeba, bo i poco? Przecież teraz chyba nie ucieknie...
Powiedziawszy to, przyjrzał się kłusownikowi uważnie.
Zdumienie, zawód, a nawet przerażenie odbiły się na wyrazistej twarzy Garzyckiego.
— Seweruk? — szepnął leśniczy. — To wy? Na takie to już puszczacie się drogi?! Tegom się po was nie spodziewał! Byłem przekonany, że schwytam tu Kopciewa... tego z poza kordonu...
Zapanowało ciężkie milczenie.
Jurek z ciekawością przysłuchiwał się i przyglądał ludziom, z którymi przypadkowo złączył go los.
Budniak wpatrywał się w ponurą, zbiedzoną twarz kłusownika i wytrzeszczył oczy, widocznie nie mogąc nic zrozumieć.
— Seweruk? — szepnął do Gruszczyńskiego. — Nigdy o takim nie słyszałem!
Zdjął czapkę i podrapał się w głowę.
— Strzelił do leśniczego!... Mało brakowało, a zabiłby