Strona:F. A. Ossendowski - W polskiej dżungli.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Na drugim jego końcu toczyły się tymczasem wypadki ważne i błyskawiczne.
Budniak, przebiwszy się przez haszcze, wybiegł na przesmyk i zobaczył leśniczego.
Garzycki stał, ściskając głowę, która bolała go, uderzona silnym prądem powietrza od wystrzału i przelatującej blisko kuli.
— Czy pan leśniczy nie jest ranny, broń Boże? — zawołał gajowy, podbiegając i zaglądając mu w twarz.
Leśniczy oprzytomniał i niepewnym, drżącym głosem, śpiesząc się i jąkając, krzyknął:
— Uciekł... uciekł... tym przesmykiem... Prędzej! prędzej! Pozostawiłem tam chłopaka... Nie daj Boże, co złego zrobi mu ten kłusownik!... Prędzej!
Pobiegli, prześcigając się i potykając na wystających z torfu korzeniach.
Nie widzieli już umykającego kłusownika, nie słyszeli nawet odgłosów jego biegu.
Człowiek, który, zda się, wymknął się z pułapki, był w tej chwili daleko.
Wierzył już w swe ocalenie.
Przesmykiem wydostanie się na drogę zimową, przez las dotrze do rzeki, gdzie Poleszuk podciągnął już zapewne ze swoją łodzią.
Tymczasem krzaki rzednąć zaczęły i nad niemi pod lasem zamajaczyły rozczochrane, zeszłoroczne wiechy.
Jeszcze kilka kroków pomiędzy kępinami i — wybiegnie na drogę, gdzie znał dobrze każdy twardszy skrawek gruntu.
Skoczył z wysokiej, torfowej kępy na suche żabry, leżące pod krzakami, gdy nagle wyrosła przed nim jakaś postać ludzka.
— Stój! — rozległ się okrzyk i nieznany mu człowiek już biegł ku niemu.
Kłusownik podniósł karabin, chcąc strzelić w napastnika, lecz lufa zaplątała się w gałęziach wierzby. Pod-