Strona:F. A. Ossendowski - W polskiej dżungli.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Gdy słowa jego pozostały bez odpowiedzi, wstał, pociągnął się i wyprężył cały.
Obudziwszy chłopaków, powiedział:
— Chodźmy... Przykry to obowiązek, ale muszę go wykonać! Nie każdy człowiek chce żyć i działać zgodnie z prawem... Prawo istnieje poto, aby życie społeczeństwa przepływało bez wstrząsów, aby każdy człowiek miał spokojny i zabezpieczony byt... Tych, którzy sprzeciwiają się temu, należy karać jako szkodników!
— W różnych pismach ciągle się pisze, że to lub inne prawo nie jest dobre... — mrukliwym, sennym głosem zauważył Wyzbicki.
— Zapewne! — przytaknął pan Garzycki. — Prawa ustalają ludzie, a więc mogą i muszą być błędy. Niema jednak ani jednego prawodawcy, który nie pragnąłby dobra dla swego narodu. Gdy życie wskaże błędy i szkodliwość pewnego prawa, zostaje ono zmienione lub ulepszone... Należy jednak myśleć o całym narodzie, nie o jednostkach, bo dla nich istotnie nie każde prawo bywa dogodne. Naprzykład — ten kłusownik, którego dziś będziemy ścigali, sprzeciwia się przepisom ochrony zwierząt leśnych, bo prawo przeszkadza mu w jego zawodzie tępiciela... Prawo jednak wymaga, aby każdy obywatel uznawał je i spełniał.
Leśniczy szedł przez las z taką pewnością, jakgdyby czuł pod stopami twardą i równą nawierzchnię szosy Znał tu każdy szmat, najmniejszą kotlinkę i rów; wiedział, gdzie składano posusz i gdzie w krzakach czaiły się grząskie łazy, porośnięte chwastami. Szli więc szybko naprzód.
Gdy mrok nocny szarzeć zaczął, dotarli do bagnistej łąki, przeciętej pętlą koryta rzeczki Hniłuchy. Wisiały nad nią białe, skłębione opary.
Garzycki wszedł na moczar.
Stopy grzęzły po kostkę w torfowisku, lecz trwało