Strona:F. A. Ossendowski - W polskiej dżungli.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.



Rozdział XVIII.
TROPIENIE KŁUSOWNIKA.

Chłopcy już zasnęli, gdy leśniczy skinął na Budniaka.
— Pójdziecie na wielkie oparzelisko za Hniłuchą i — posłuchacie! — szepnął do niego.
Gajowy już przerzucił karabin przez ramię, ale pan Garzycki dodał:
— Jeżeli nic nie zobaczycie — powracajcie, w przeciwnym razie — pozostańcie i śledźcie, nie ruszając się z miejsca. Będę już wiedział, gdzie mam was szukać... Idźcie, panie Budniak, a słuchajcie dobrze! Musimy dziś skończyć z tym drabem...
Gajowy zniknął w ciemności.
Pan Antoni wyciągnął się na ziemi. Leżał z otwartemi oczyma, patrząc w gwiaździste niebo. Różne myśli snuły mu się po głowie, a odpowiadał im wyraz jego twarzy — smutny i rzewny, to znów — zawzięty i uparty.
Leżał bez ruchu. Spostrzegł wreszcie białe smugi lekkiej mgły na niebie i, zapaliwszy latarkę elektryczną, spojrzał na zegarek. Dochodziła godzina druga.
— Budniak przebrnął już Hniłuchę i zaczaił się na oparzelisku — pomyślał leśniczy i zwrócił twarz ku chłopcom.
Spali twardym, młodym snem.
Garzycki uśmiechnął się łagodnie i cichym głosem powiedział:
— Komu w drogę — temu czas!