Strona:F. A. Ossendowski - W polskiej dżungli.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Hej, na dobrych wyrosną oni ludzi... — westchnął chłop.
— Dobre mają serca, uczciwe! — wtórowała mu żona, wycierając oczy fartuchem.
Gromadka przytulonych do niej dzieci rozpłakała się, jak na komendę.
Młodzi podróżnicy nie wiedzieli i nie przeczuwali nawet tego, co o nich mówili ci prości i wdzięczni im ludzie.
Wiosłowali, zgodnym ruchem przerzucając wiosła i zbliżając się coraz bardziej ku kanałowi.
— Cieszę się, że zobaczymy znów poczciwych Krajnowiczów i tę miłą żonę posterunkowego! — spojrzawszy na brata, uśmiechnęła się Marynia, a po chwili dodała:
— Dziwne jest serce ludzkie i bardzo biedne! Cieszę się ze spotkania z sołtysem i jego rodziną, tymczasem trochę mi tęskno za tym mrukliwym Iwanem, jego zakłopotaną żoną i dziatwą... I nikt na to nie poradzi!
— A nikt! — zgodził się brat. — Wobec tego wiosłuj, Marysieńko, zostawiwszy rozmówki i smutki na później!...
Zaśmiali się oboje i zaczęli rozpędzać kajak.
Wypoczęli krótką chwilę w lesie nad jeziorem Wyganowskiem i w półgodziny potem przecinali je na żaglach, ponieważ zerwał się dość silny wiatr.
Koło godziny trzeciej, szybko przepłynąwszy jezioro i kanał na odcinku błot Hała i Sosny, turyści przybili do wysokiego brzegu wioski. Przybycia ich nikt nie spostrzegł.
Wyciągnąwszy kajak z wody, chłopcy zaczęli wyładowywać bagaże, gdy tymczasem Marynia udała się do wioski. Z chat wybiegać poczęły kobiety i dzieci, otoczyły małą lekarkę, opowiadały coś i tuż na poczekaniu skarżyły się na różne dolegliwości. Całą gromadą odprowadzili Marynię do chaty sołtysa.