Strona:F. A. Ossendowski - W polskiej dżungli.djvu/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Gruszczyński pochylił się nad przyjacielem i pytającym wzrokiem przyglądał mu się.
— Boli mię noga... — syknął Malewicz. — Ale to nic, jestem sprawiedliwie ukarany...
— Ukarany? — powtórzył zdziwiony Jurek. — Zaco?
Olek westchnął i, spuściwszy oczy, szepnął:
— Nie chciałem iść ratować tych biedaków...
— Co ty wygadujesz, Olku?! — zaprzeczył kolega. — Widziałem przecież na własne oczy, jak wyprowadziłeś z palącej się obory krowę z cielakiem, a potem ratowałeś tego malca, który zginąłby, gdyby nie twoja pomoc...
Malewicz, nie podnosząc oczu, szepnął znowu:
— Byłem obojętny na nieszczęście ludzkie i nie chciało mi się śpieszyć z pomocą tym Poleszukom, dopiero, gdy wy...
Umilkł i syknął z bólu, a może ze wstydu.
Jurek jeszcze niżej pochylił się nad nim i powiedział cichym, lecz dobitnym głosem:
— Jesteś uczciwy, bo potrafisz przyznać się do winy i naprawić ją... Polubiłem ciebie zato jeszcze serdeczniej...
Nie mógł mu uścisnąć obandażowanej ręki, więc tylko głęboko zajrzał mu w oczy.
Spostrzegłszy, że Olek ma suche usta i wypieki na policzkach, dolał mu do kubka zimnej herbaty i zaczął układać się na sianie, leżącem na podłodze i okrytem grubą, lnianą płachtą.

Pięć dni upłynęło, zanim Marynia, opiekując się Olkiem i małym Poleszukiem, oznajmiła, że chory przyjaciel może już ruszyć w dalszą drogę. Odjazd wyznaczono nazajutrz.
Przez cały czas przymusowego popasu Jurek ze Stachem nie pozostawali w bezczynności.