Strona:F. A. Ossendowski - W polskiej dżungli.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

twini nas nie przepuszczą. Sadzę, że lepiej zaniechać dalszej jazdy.
— Zapewne! Miejscowość nudna i jednostajna — podtrzymali go koledzy. — Powracajmy! Będziemy dobrze machać i przed wieczorem możemy zdążyć do naszego sołtysa!
— Jeżeli tak postanawiamy, to należy wprzód wypocząć trochę i ze świeżemi siłami ruszyć całą parą — powiedział Jurek.
Znalazłszy przy brzegu trochę piasku, wyłaniającego się z wody, zatrzymali się tu i wyszli z czółen. Na piasku słońce przypiekało, więc, przebrawszy się w krzakach w kąpielowe ubrania, wskoczyli do wody, a potem suszyli się i wygrzewali na małej łasze.
Upał zmożył ich. Jeden po drugim zaczęli drzemać. Usnęła też Marynia. Nad rzeką, płynącą powolnie i bez plusku, panowała cisza. Para żółtych pliszek sfrunęła na piasek lecz, spostrzegłszy ludzi, odleciała.
Pierwszy obudził się Stach.
Z uczuciem niewytłómaczonej trwogi podniósł głowę i jął nadsłuchiwać. Spostrzegł, że słońce stało już nisko, a więc należało spieszyć się z odpłynięciem.
Jakieś nieznane odgłosy dobiegły nagle uszu chłopca i zaniepokoiły go.
Daleki trzask, przerywany co chwila głuchem wyciem, przeraźliwe krakanie wron i jęki czajek — rozlegały się na prawym brzegu rzeki.
Stach zerwał się z piasku i rozejrzał się.
O jakie dwa kilometry od brzegu, z poza wysokich zarośli i gęstego olszyńca podnosił się słup czarnych i żółtych dymów. Czerwone połyski przerywały się przez ich ciemną zasłonę. Zgiełkliwa chmara wron miotała się nad krzakami; dwa bociany, zapewne odurzone dymem, to wzbijały się wysoko, to opadały nagle ku ziemi...
— Wstawajcie! Wstawajcie! — krzyknął Stach. — Gdzieś się widocznie pali!