Strona:F. A. Ossendowski - W polskiej dżungli.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

powinno się pani polepszyć, bo inaczej w łeb weźmie cała moja powaga lekarska!...
Napoiwszy chorą i otuliwszy ją szczelnie kożuchem, Marynia poradziła jej usnąć, a sama wyślizgnęła się cichutko z izby i poszła do domu, aby pomóc sołtysowej w gospodarstwie. Gdy potem powróciła do swej pacjentki, ta spała mocnym snem. Obudziwszy ją, podała jej suchą bieliznę, okryła lżejszym kocem i dała dwa proszki chininy.
Policjant, powróciwszy popołudniu, nie poznał swojej żony. Dreszce ustały, znikła szara bladość na twarzy, oczy straciły niezdrowy blask. Młoda kobieta czuła się znacznie silniejszą i powitała męża wesołym okrzykiem.
Posterunkowy przyszedł do chaty Krajnowiczów i gorąco dziękował dziewczynce za pomoc. Marynia zaopatrzyła go w kilka proszków chiny i poradziła mu, aby czemprędzej wystrał się o większą ilość tego jedynie bodaj prawdziwie skutecznego środka na febrę.
Wizyta policjanta miała niespodziewane zupełnie następstwa.
Sołtysowa bowiem pobiegła do sąsiadki opowiedzieć o „cudownem“ uzdrowieniu chorej żony posterunkowego, ta zaś z kolei odwiedziła kilka innych kumoszek, które natychmiast rozniosły po całej wiosce ciekawą i ważną nowinę.
W półgodziny potem przed domem sołtysa stała długa kolejka kobiet i mężczyzn. Przyszli ze swemi bólami i chorobami, prosząc o poradę i lekarstwa.
Z wielkim trudem udało się Maryni wytłómaczyć, że nie jest lekarką, ale to nie bardzo pomogło, bo musiała dać każdemu — jakiś proszek, lub krople.
Przywlókł się do niej nawet pastuch z olbrzymim kołtunem.
O takiej chorobie dziewczynka nigdy nie słyszała, więc na widok straszliwego dziada o siwej, powichrzonej