Strona:F. A. Ossendowski - W polskiej dżungli.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Coś panu dolega, widzę! — zauważyła Marynia.
— Jestem zdrów, ale żona mi zachorowała i muszę pozostawić ją samą bez opieki...
Dziewczynka namyślała się przez chwilkę.
— Niech pan jedzie spokojnie, — powiedziała. — Ja się zaopiekuję panią.
— Dziękuję! — zawołał ucieszony posterunkowy i zanim Marynia się spostrzegał, pocałował ją w rękę.
Pożegnawszy policjanta, poszła natychmiast odwiedzić chorą. Młoda, blada kobieta leżała na tapczanie. Choć szczelnie przykryta ciepłym kożuchem baranim, dygotała jednak z zimna.
— Co pani jest? — spytała dziewczyna. — Przyszłam, aby pomóc i zaopiekować się panią, zanim nie powróci mąż pani...
Odpowiedziała z trudem, bo dreszcze zmuszały ją dzwonić zębami:
— Lekarz w Łohiszynie powiedział mi, że mam febrę... Miałem kilka proszków chiny, ale już się skończyły, i znowu jest mi gorzej. Gorączka, dreszcze...
— Niech pani poczeka chwilkę, wnet powrócę z lekarstwem i jakoś będziemy sobie radzić na te dreszcze — powiedziała Marynia i wybiegła z izby.
Przyniosła wkrótce apteczkę i poradnik. Długo czytała rozdział o febrze i kombinowała coś. Potem zagotowała wodę w imbryku i, napełniwszy wrzątkiem butelkę, położyła w nogach chorej kobiety.
— Teraz przyrządzę dla pani napój z kwiatu lipowego i susonych malin, a po potach, zmieni pani bieliznę i łyknie sobie porządną dawkę chininy. Musi pani wyzdrowieć i być wesołą na powrót męża! — mówiła dziewczynka, uśmiechając się do młodej kobiety i grożąc jej paluszkiem.
Zaśmiała się po chwili i dodała proszącym głosem:
— Niech pani nie zrobi mi zawodu! Za dwie godziny