Strona:F. A. Ossendowski - W polskiej dżungli.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Stach wskoczył na równe nogi i zawołał:
— Weźcież mnie ze sobą! Mam karabinek, a strzelać umiem...
Rzucił się do Jurka i, obejmując go, prosił:
— Zostańmy tu na jeden dzień, mój drogi Jureczku! Pomyśl tylko — polowanie na wilki!
Gruszczyński skinął głową na znak zgody, sam bowiem chciał pozostać i porozmawiać ze starym Krajnowiczem. W tej samej chwili weszła sołtysowa, niosąc nowy siennik dla Maryni. Olek oglądał ściany, kombinując, gdzie przeciągnąć sznur dla zawieszenia kotary, oddzielającej posłanie dziewczynki od reszty pomieszczenia.
Gdy w obydwu izbach chaty, którą Krajnowicze po polesku nazywali „haspodą“, uciszyło się wszystko, Jurek, leżąc na twardej ławie, patrzał przez szyby na gwiaździste niebo, przeżywając po raz drugi wzruszenie, doznane podczas rozmowy ze starym sołtysem.
Już drugi raz piały wiejskie koguty, gdy sen zmorzył wreszcie chłopca.
Usnął i śniły mu się duże statki, płynące od Czarnego morza do Bałtyku przez Dniepr, Prypeć, Jasiołdę, kanał Ogińskiego, Szczarę i Niemen — do polskiego Bałtyku; inne spływały na Wisłę przez Pinę, kanał Królewski, Muchawiec i Bug; pociągi, w różnych kierunkach przecinające osuszone Polesie; dostatnie wsie, otoczone rozległemi łanami żyta; duże, bogate miasta, z unoszącemi się nad niemi dymami fabryk, młynów parowych, tartaków i kopalni... Był to piękny, szczęśliwy sen!
Obudziwszy się rano, Jurek zerwał się czemprędzej, czując wielką radość w sercu i zapał w duszy.
Stach, ubrany już, oglądał karabinek i wkładał naboje do ładownicy.
Gruszczyński odprowadził przyjaciela i młodych Krajnowiczów nad kanał, a, gdy ci przeprawili się na przeciwny brzeg i wyszli na drogę wiejską, patrzał w ślad za nimi do czasu, aż znikli w krzakach.