Strona:F. A. Ossendowski - W polskiej dżungli.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Taki to sobie Poleszuk i raptem zachciało mu się do Gdyni jechać! Zapewne myśli, że to tak, jakby do Łunińca czy Dawidgródka po buty juchtowe się wybrać! Cha-cha-cha!
Posłyszawszy to, Jurek ze zdziwieniem spojrzał na mówiącego i spytał go:
— Powiadacie — Poleszuk, a czy wy sami nie jesteście Poleszukiem?
Sołtys podniósł oczy na chłopaka i, uśmiechając się pod wąsem, odpowiedział za syna:
— No, pewno, że i my — Poleszuki, ino my.. dawna szlachta, herbowa...
Gruszczyński przypomniał sobie w tej chwili, że coś podobnego słyszał już na Czerwiszczu od Wasyla Sokolnickiego, więc postanowił tę niezrozumiałą dla siebie sprawę wyjaśnić.
— Szlachta? — zadał pytanie i mimowoli skierował wzrok na prawosławne obrazy o ciemnych obliczach Chrystusa i Bogarodzicy.
Sołtys przyłapał to spojrzenie, więc, kiwając głową, zaczął mówić z widocznem ożywieniem, dowodzącem, że coś go nurtuje oddawna.
— Prawda, że zruszczyli nas Moskale i swoją wiarę przemocą narzucili... bo nikogo tu nie było, ktoby mógł nas obronić! Dawniej tu inaczej było... oj, zupełnie inaczej! Krajnowicze my jesteśmy... Z poza Białowieży, z Podlasia pochodzimy, z drobnej zaściankowej, coprawda, ale herbowej szlachty. Klejnot swój znamy — „Alant“ się nazywał.
— Skąd o tem wiecie, panie sołtysie? — wtrącił pytanie Stach.
— O czem? — zaśmiał się stary.
— O herbie swoim...

— Poco mamy wiedzieć? — wzruszył ramionami sołtys. — Przechowaliśmy stare „bumahy“[1] z podpisami

  1. Papiery, dokumenty.