Strona:F. A. Ossendowski - W polskiej dżungli.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.



Rozdział XII.
ECHA MINIONYCH WIEKÓW.

Wkrótce wszyscy już siedzieli przy stole razem z synami sołtysa — Michałem i Romanem. Młodzi, barczyści, o śmiałych szarych oczach młodzieńcy mówili po polsku znacznie lepiej od rodziców. Jak się okazało, obaj służyli już w wojsku polskiem, a starszy był nawet na przeszkoleniu sierżantów.
Goście rozglądali się z ciekawością po izbie.
Czwartą jej część zajmował piec, w którym można byłoby zmieścić młodego byka. Pomiędzy nim a ścianą ciągnęła się murowana prycza, gdzie rybacy suszą zwykle ubranie i obuwie, a czasem sypiają nawet. Przy drzwiach, prowadzących do sieni, wisiały na ścianie półki, na których stały talerze, malowane w kwiaty, drzewka i ptaszki, misy i cały szereg dzbanków. W prawym rogu izby, zajętym przez stół, wisiały obrazy święte, ozdobione haftowanemi ręcznikami, pękami kaliny i jarzębiny.
Tę część izby sołtys nazywał „pokuciem“ i tam właśnie usadowił gości, jako na miejscu honorowem.
Rozmowa toczyła się około napadów wilków, nowych łuhów kośbnych, wyciągania drzewa z puszczy i podróży gości.
Michał, opowiadając o pewnym sąsiedzie, zaśmiał się głośno i zawołał: