Strona:F. A. Ossendowski - W polskiej dżungli.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Kobiecina słuchać nawet nie chciała.
— Cóż to... nie mamy, czy co, w domu jajek i masła? Zaraz klusek hryczanych nawarzę... Herbaty to nie mamy, a dobra to rzecz! Dawno już nie widzieliśmy prawdziwej herbaty... Zbytki to!
Dziewczynka wymyła ręce i wraz z sołtysową wzięła się do roboty, czem bardzo ujęła serce kobieciny, która rozgadała się na dobre:
— Tylko patrzeć, jak synowie powrócą z „łuhów“! Bydło przyprowadzą na noc... U nas teraz inaczej nie można, bo wilków się namnożyło — strach! W zeszłym tygodniu w Nowosiołkach trzy krowy zarżnęły i dwa cielaki w haszcze uprowadziły... Takie złe, że na ludzi się rzucają nawet...
Przygotowawszy wszystko, zakasała rękawy i stanęła przy piecu.
— Dobrze, żeście przyjechali, bo ot „żar“[1] już w „łunce“[2] dogasał! — uśmiechnęła się sołtysowa, chcąc uspokoić dziewczynkę, że przyjazd niespodziewanych gości bynajmniej nie przysporzył kłopotów gospodarzom.
Kobieta szybko rozpaliła w piecu, przysunęła do ognia czarne, okopcone garnki, a, gdy zebrało się trochę węgli, zgarnęła je ku wylotowi i umieściła na nich patelnię. Marynia rozbijała jajka nad glinianą faską.
— Teraz można już i stół nakryć — powiedziała sołtysowa. — „Białka“ brecha, to już, widać, moi chłopcy chudobę pędzą do „chutoru“[3].



  1. Żarzące się węgle.
  2. Schowek na węgle w przedniej części pieca.
  3. Poleszucy nazywają tak zagrody.