Strona:F. A. Ossendowski - W polskiej dżungli.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niczego nie potrzebują oprócz jakiegoś kąta do przespania się.
— Co też wy mówicie, panienko?! — oburzył się staruszek. — To nie jest w naszym obyczaju. Z gościem dzielimy chleb i sól...
Posłyszawszy to, Olek trącił Stacha i szepnął:
— Oni dadzą nam chleb i sól, a my — słoninę, grochówkę lub bigos, to i kolacja gotowa...
— Żarłoku!... — zaśmiał się Jurek, którego doszły słowa kolegi. — Znowu jesteś głodny?!
— Ja — nie, ale mój brzuch — i to bardzo nawet! — odpowiedział półgłosem chłopak, śmiejąc się po łobuzersku.
Sołtys wprowadził gości do dużej chaty, o niskim, łukowatym pułapie z ledwie ociosanych belek i nieheblowanych desek. Plamy wapna świadczyły, że był niegdyś pobielany, lecz z biegiem czasu wszystko się osypało, a sczerniałe drzewo wyglądało ponuro. W izbie jednak było dość czysto. Wzdłuż ściany pod oknem ciągnęła się szeroka ława. Przy ogromnym piecu wisiał żelazny kosz, ze świeżo łupanemi szczapami sosnowemi.
— Co to jest? — spytała dziewczynka, przyglądając się nieznanemu sprzętowi.
— „Łucznik“ — odpowiedział sołtys. — W zimie, kiedy ciemno przez cały dzień, — palimy w nim łuczywo...
Marynia chciała o coś jeszcze zapytać starego Poleszuka, lecz weszła mała, krępa kobieta i każdemu po kolei podała rękę.
— Żona moja... — mruknął wieśniak, zapalając małą lampkę naftową. — No, matko, zakrzątnij się koło wieczerzy, bo goście zdrożeni i radziby co przegryźć, bo młode to...
Zaśmiał się głośno i klepnął Olka po ramieniu.
— Młode i — rośnie!... — dodał.
Marynia udała się na naradę z sołtysową, upewniając ją, że w bagażach mają zapasów poddostatkiem.