Strona:F. A. Ossendowski - W ludzkiej i leśnej kniei.djvu/390

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak! — odparł mnich. — Ale bardzo powoli się rozwija, gdyż ci ludzie chorują nań przeszło trzydzieści lat. Jestem przekonany, że trąd jest zupełnie niezaraźliwy, gdyż obcuję z nimi tak dawno; obcują też z nimi moi przyjaciele, którzy co roku zjeżdżają tu odwiedzić mnie, starego, a nikt z nas nigdy się nie zaraził, chociaż wcale nie unikamy obcowania z nimi!
— Pewno wielu ludzi zawdzięcza wam, Ojcze, ratunek? — pytałem.
— Przez czterdzieści lat nazbierało się tego dosyć, zwłaszcza dlatego, że nietylko oczekujemy, aż kogoś fale tu przyniosą, lecz sami płyniemy na południe i krążymy w północnej części cieśniny, ratując ginących. Znają nas na tych wodach dobrze! Kiedyś był tu, panie, jakiś poeta, który opisał mię pod nazwą „Latającego mnicha“. Ratuję zbiegów i władze mi w tem nie przeszkadzają...! Dlaczego — nie wiem!... Co do mnie, jestem przekonany, że taki zbieg wcześniej, czy później zginie lub dostanie się znowu do więzienia; wiem, że dla niego byłoby lepiej utonąć, lecz myślę, że, skoro buntuje się i ucieka, znaczy to, że nie przeszedł jeszcze całej męki, która dałaby mu rezygnację. Ratując go, chcę mu dać możność przejścia wszystkich tortur duchowych i wybawienia swej duszy z czarnego mroku, który ją opanował.
— Nie na radość i szczęście ratuję ginących zbiegów, lecz na nowe męki i tęsknotę!...
— Czy aresztant, zamierzając przebyć cieśninę, wie o waszem istnieniu?
— O tak! O tem głośno wszędzie w katordze; że zaś aresztanci są bardzo zabobonni i przesądni, więc, wybierając się na tę trudną wyprawę, robią z miękiego chleba, zmięszanego z proszkiem węgla, figurki