Strona:F. A. Ossendowski - W ludzkiej i leśnej kniei.djvu/377

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

lepsze przyjęcie. Niestety, konie były zupełnie wyczerpane i stały z głowami smutnie opuszczonemi, drżąc całem ciałem.
Gdy skrzypnęły drzwi od dworca, obejrzałem się.
Niewysoki chłop, barczysty, zupełnie siwy, w barankowej czapce i w półkożuszku z dużym kołnierzem, stał na peronie i przyglądał mi się uważnie. Wreszcie potarł czoło dłonią i, zwracając się ku mnie, zapytał:
— Cóż to? Nie macie nic do jedzenia?
— Nie mam — odparłem — i nie wiem, co mam zrobić, bo temi końmi nie dojadę do następnej stacji. Może mi poradzicie, gdzie mógłbym nabyć chociaż chleba dla siebie, a dla koni owsa albo siana?
Zaśmiał się cicho i odpowiedział:
— Trudno będzie! Tu wszystko już zrabowali najpierw żołnierze Kołczaka, a potem bolszewicy. Ale skoro tak z wami źle, poczęstuję was.
Mówiąc to, klasnął w dłonie.
Z lasu, który tylko plantem kolejowym był przedzielony od stacji, wynurzył się jeździec. Starzec coś mu szepnął, potem zaprosił mię do wnętrza dworca. Usiedliśmy przy stole. Po chwili zjawił się jeździec i, zsiadłszy z konia, wniósł worek, z którego wydobył butelkę wódki, szklankę, chleb, jaja i kawałek słoniny, i rozłożył to wszystko na stole.
— Jedzcie! — rzekł starzec, bacznie mnie się przypatrując. — A ty, chłopcze, wyprząż i nakarm konie tego podróżnego, bo to mój znajomy. Słyszysz?
Nie dałem się prosić i jadłem tak, jak tylko może jeść głodny człowiek, który ma czyste sumienie, niczego się nie boi i niczego nie oczekuje.
— Że też nie boicie się przejeżdżać tędy? — podnosząc ramiona i uśmiechając się, rzekł starzec.